wtorek, 31 grudnia 2013

La délicatesse.

Uwielbiam piękne projekty powstałe w innych zgrabnych i zdolniutkich rączkach oglądać. Z nielicznymi mam też i tak, że jak je już zobaczę zaraz muszę je mieć. Podobnie było i w tym przypadku...

Przed paroma tygodniami moje sokole oko wypatrzyło takie oto cudeńko - Rhodesian Cowl autorstwa Ani z bloga Dzianina Studio - Pracownia Rękodzieła. Blog Ani to taka szafa kipiąca inspiracjami, pięknymi zdjęciami oraz wspaniałymi pracami, których nie jedna dziewiarka i nie-dziewiarka pragnie, jeśli nie wykonać to przynajmniej posiadać, patrzeć na nie i głasiać, a potem nosić i się chwalić.. takie oto wzbudziły we mnie emocje zdjęcia jej prac. Blog ten jest miejscem magicznym, cuda się sznurkami wykręcają i zdobią niczym nie jedna biżuteria (kto jeszcze nie zna - prędziutko do Ani zaglądnąć proszę!). A sama autorka swoimi gustownymi i szykownymi pracami trzepie jak z rękawa (Aniu! nie przestawaj!) i moją skromną osóbkę w kącik zawstydzenia wpędza. 

Postanowiłam z tego kąta wypełznąć, i Wam pokazać, czego dokonałam mimo usilnych chęci wydziergania czegoś podobnego, do tego co Ania tworzy. Czy mi się udało - sami oceńcie. Fakt jest taki, że zabawę miałam - jak to zwykle w przypadku nieplanowanych, lekkich i zwiewnych koronek bywa - świetną.










Niebywale wszechstronny otulacz mi wyszedł, którego sposobów noszenia nie zliczę. Lekki, zwiewny, delikatny - La délicatesse po prostu. 
Drucik to 2.5, włóczka to Lace od Manos del Uruguay, ażurek wyszarpany z notesiku, skądś, ale skąd - nie wiem. Oczek - jak Ania nakazała, nabrałam dokładnie (liczyłam!) 350 i poleciałam jak mi pasowało... mniejsze pół dziergając ażurkiem.

Z racji tegoż, że ja już kapeczkę ...yhm...wstawionam ;)... bo Połówek mnie tu jakimiś trunkami wyskokowymi raczy, nie będzie tym razem żadnych podsumowań w przededniu tegoż Nowego Roku 2014. Czego dokonałam - sami widzicie, dumna jestem za to szczególnie z faktu, ileż to rzeczy pojęłam i nauczyć się musiałam, żeby móc pisać bloga. O tak, ciężka to praca, wymagająca czasem niezwykłych umiejętności rozmnażania czasu, którego jak wiadomo - wszystkim brak. Wdzięczna jestem za to, że poznałam niektóre z Was bliżej, że w ogóle Was (mogę tak napisać?) mam, że jesteście ze mną, że człowiek wie po co i dla kogo robi, to co robi. Marzyć się nauczyłam w tym roku - to szczególnie ważne jest, bo poniekąd blog uświadomił mi jak ważne jest te marzenia mieć i w sobie pielęgnować. Za to i za wiele więcej Wam wszystkim dziękuję!

Nie bójmy się zatem marzyć w tym Nowym 2014 Roku!!!

Z pozdrowieniami

Asja z Połówkiem :)

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Czego dziewiarka w "Hobbicie" szuka...


Kochamy z Połówkiem dobre kino. Tak się niefortunnie złożyło, że mieszkamy w kraju, w którym oryginalne ścieżki dźwiękowe filmów innych niż niemieckie produkcje zastępowane są nowymi - niemieckimi, w których każdy bohater filmu ma swój nowy głos przemawiający w języku niemieckim. Ponoć nawet głos ten jest zawsze jeden i ten sam dla każdego aktora, czyli taki sobie na przykład Bruce Willis również w języku niemieckim ma ciągle jeden i ten sam głos, który wraz z samym aktorem zmienia się na przestrzeni czasu. Rodzi się we mnie automatycznie jedno pytanie, a co jeśli aktor głosowy przypisany jednemu aktorowi z jakiegoś życiowego powodu nie będzie mógł tego swojego głosu udzielać...? nie będzie więcej filmów w kinach z udziałem tego aktora??? Albo co jeśli aktor grać przestanie - kariera głosowego aktora również się zakończy? ;)  Najgorsze jest to, że oprócz telewizji ten sam system obrabiania filmów wszedł do kin, i chcąc obejrzeć w kinie film bez dubbingu trzeba się bardzo spieszyć, bo tylko tuż po premierze i zaledwie kilka razy będziemy mieć szansę na to by nie tylko obejrzeć ale i filmu w oryginale wysłuchać. W Niemczech jest zaledwie kilka kin, i to tylko w 3 największych miastach, o stałym repertuarze filmów z oryginalną ścieżką dźwiękową. 
Kocham kino, ale dźwięk w moim przekonaniu jest nieodłącznym elementem pięknego spektaklu filmowego, równie ważnym co gra aktorska, no co ja będę, jest grą aktorską, bo tego czego w twarzy nie znajdziesz w takim filmowym obrazie usłyszysz w głosie. Taki sobie Sean Connery z tym przepięknym, męskim, mrocznym i pełnym wdzięku akcentem, no jak go można zagrać? i to jeszcze w języku niemieckim....?!

Udało nam się szczęśliwie znaleźć Kino, w którym można było obejrzeć Hobbit'a (część 2) w pełnej krasie, nie tylko obrazu ale i dźwięku. I choć fanką Tolkiena nie jestem (wstyd się przyznać, ale nigdy nie przeczytałam nawet pół zdania... może powinnam nadrobić? ), to zdecydowanie fanką reżysera ekranizacji tolkienowskich powieści - Peter'a Jackson'a jestem. Nie będę się tutaj nad technologią filmu 3D rozwodzić, bo po pierwsze mało o tym wiem, a dokładniej wiem tyle ile zafascynowany Połówek jest w stanie mi przekazać zanim temat mnie znudzi ;), a po drugie zawsze wydawało mi się, że niespecjalnie takie spotkania z wyłażącymi z ekranu kinowego postaciami lubię, ba, nawet mnie drażnią, bo potem boli mnie głowa, boję się konsekwencji zdrowotnych w postaci zeza, co wydaje się być ceną wysoką za kilka godzin przyjemności. Ale, że kobietą jestem, a każda babka ma prawo się i swoje opinie w zależności od humoru i kaprysu zmienić ;) to i ja też dojrzałam i sama siebie zaskoczę mówiąc - że jak Hobbit, to żadne tam kanapowe domowe na iluś tam calach oglądanie, tylko duży ekran kinowy i w 3D i tylko w klimacie TEATRALNEJ SZTUKI, bo taki efekt daje ponoć (znów Połówek występuje tu w roli specjalisty i źródła wiedzy w temacie - o czym możecie poczytać tu: klik) czterdzieści kilka klatek wyświetlanych w ciągu sekundy, czyli dwa razy więcej niż normalne kino, plus oczywiście specjalne okulary. 

Nie było jednej takiej chwili podczas wczorajszego spektaklu, w której poczułabym się znudzona, o nie. Detale jakie można podglądnąć podczas takiej sztuki - gra mięśni twarzy aktorów, charakteryzacja, niebywale dopracowane postacie baśniowe (i tu na kolana powala Smaug w obrazie, ale i też i mowie... eh ten głos.... ), dynamika ciał podczas walk, podróży saniami, końmi i innymi czteronogami, no absolutnie wszystko jest przepiękną ucztą wprowadzającą w niemy zachwyt zarówno obrazem jak i dźwiękiem. Wspaniała magia kina, genialna rozrywka warta każdych pieniędzy.

Nie mogłam opuścić sali kinowej, choć było już naprawdę późno i smak słodzonego popcornu nie jest moim ulubionym, to mimo niekończących się napisów końcowych nie wstaliśmy z krzeseł dopóki w sali nie zapanowała absolutna cisza. W tych krzesłach utrzymały nas dźwięki tego utworu:


a jeśli chcecie posłuchać go podglądając co nieco z samego filmu - popatrzcie tu:

A teraz o prawdziwym dramacie każdej dziewiarki w kinie podczas dłużącego się filmu... na drutki za ciemno, popcorn na słodko to nie jest moja bajka, żywcem nie ma co z łapkami zrobić.. Ale dzięki temu, że na łapki co chwilę patrzeć nie muszę, mogłam wszystko dokładnie obejrzeć co się na ekranie dzieje i co się nosi. I wypatrzyłam, męski czy nie (kwestia sporna bo brokat ma), migający srebrem, mieniący się w świetle księżyca, nie raz zroszony kroplami deszczu, nadpalony gorącymi płomieniami, ale zawsze piękny i nadający niebywałego charakteru Gandalfowi - szary w swych szarościach szyjo otulacz:



Na koniec ciekawostka, zanim seans się rozpoczął musieliśmy przebrnąć przez morze reklam. Ostatnio z telewizją niewiele mam wspólnego, i w związku z tym nie jestem na bieżąco, ale ta jedna konkretnie sprawiła, że przyniosłam wstyd Połówkowi, płacząc i krztusząc się ze śmiechu, bo najwidoczniej tylko dla mnie w kinie była ona "nową" i baaaaaardzo śmieszną, albo przede wszystkim śmieszną, bo nawet oglądana w domu przed chwilą wprowadziła mnie w niekontrolowany rechot.


No to zostawiam Was wraz z tym ciśniętym się na usta rechotem, życząc Wam baśniowego dnia!



czwartek, 26 grudnia 2013

W pogoni za sznurem. Historia pewnej Połówka podróży

Ponad trzy tygodnie temu Połówek spakował się i wyruszył w nieznane, a w dzisiejszym poście swoją jakże bogatą historię opisać postanowił. Zostawiam Was zatem z jego słowem pisanym i przyjemnych wrażeń życzę. Bądźcie dla Niego łaskawi, to może jeszcze kiedyś u mnie zagości ;) 
Pozdrawiam - Asja :)


Zmotywowany przez Najdroższą Żoneczkę postanowiłem opisać krótką, aczkolwiek ciekawą historię zakupu „niespodziankowo” świątecznego prezentu dla mej Lubej. Na wstępie chciałbym Was, Drodzy Czytelnicy przeprosić za ład i skład ów opowieści, jam jest mózg ścisły o totalnym braku jakichkolwiek talentów pisarskich…

Dobra, dobra, przejdę jednak do sedna, czasem mój pracodawca wymaga ode mnie niezbędnej podróży do klienta w celach czysto naprawczo-destrukcyjnych. Pech lub szczęście chciało abym tuż przed tegorocznymi świętami musiał wyjechać w  tygodniową podróż w stronę Brazylii, a dokładniej Sao Paulo i jego rejony.

Żoneczka na tą “wspaniałą” wiadomość, bardzo się ucieszyła i wykorzystując moje poczucie winy :) bo przecież ona zostanie tu sama i na pewno będzie mieć zimno, szaro, buro i śniegowo, a ja będę w Ameryce Południowej w trakcie lata, no to nie mam wyjścia i muszę znaleźć jakiś sklep ze sznurkami. Efekt poszukiwań sklepu dokonanych przez Żonkę był marny - przylazła Smuta prawie ze łzami w oczach zawodząc: “nie maaaa”...
Niemożliwe, pomyślałem. Jak to nie ma, musi być. I tak sam zabrałem się za szukanie sklepu. Wraz z pomocą wybuchowej mieszanki (google + translator + zmysł detektywistyczny) zabrałem się do pracy..
Walka była długa, żmudna i irytująca, ale wynik na szczęście okazał się pozytywny, jeeee! :) udało się…. Znalazłem sklep - Novelaria.

W tajemnicy przed Żonką napisałem maila do sklepu z nadzieją, że język angielski nie będzie im obcy, no bo przecież moja znajomość portugalskiego jest mniej więcej na takim samym poziomie jak znajomość chińskiego :) aaa.. nie, przepraszam, po chińsku to ja już wiem jak jest “dzien dobry” - “Nǐ hǎo” lub inne baaardzo ważne zwroty wykorzystywane podczas pracy z tym wspaniałym narodem (np. “nie ma” - “Méiyǒu”).

I kolejny sukces :), dostałem odpowiedź w zrozumiałym dla mnie języku (nie, nie chińskim). Sklep istnieje, znajduje się tu i tu, telefon taki a taki, godziny otwarcia takie a takie no i oczywiście serdecznie zapraszają.

Sklep - jest, to teraz trzeba przeprowadzić skrupulatny wywiad z Żoneczką, przecież muszę wiedzieć ile to ja tych gramów mam kupić, ile metrów, jakie kolory, jaka firma, jaki materiał, włochate - niewłochate, i Stwórca, a nie, przepraszam, Żoneczka tylko raczy wiedzieć co jeszcze.
Różnymi podchodami wywiad został przeprowadzony, dane skrupulatnie zapisane na magicznej karteczce schowanej na potem do portfela.
Mapa wydrukowana, adres sklepu wydrukowany, adres wpisany do telefon i tabletu na wszelki wypadek (oj, okazało się to bardzo pomocne).
Tak przygotowany mogę jechać do sklepu.

ale, ale.. zanim oddam się zakupowemu szaleństwu najpierw to ja muszę wykonać moją pracę, czyli w ciągu tygodnia odwiedzić fabrykę numer 1 w Sao Paulo, następnie odwiedzić fabrykę numer 2 w Pindamonhangaba i w drodze powrotnej jadąc na lotnisko nadrabiając malutki kawałeczek (jedyne 70km ) podjechać do sklepu po sznurki.. Proste, prawda :)...

Legenda:
1. - HOTEL, 2. - SKLEP, 3. - LOTNISKO

W między czasie wymieniłem kilka maili ze sklepem, bo przecież musiałem wiedzieć czy można kartą płacić, czy zamówią mi taksówkę, bo ja muszę jeszcze na lotnisko dojechać (samolot powrotny do Frankfurtu miałem o 19:45, więc czasu miałem dość dużo na turystykę włóczkową). Mając wszystkie ważne informacje mogłem spokojnie oczekiwać na ostatni dzień pobytu i podróż “za sznurkiem”.

Nadszedł ten dzień - Sobota (na szczęście, korki w SP są wtedy dużo mniejsze).
Szybkie i obfite śniadanie, szybkie pakowanie, jeszcze szybsze check-outowanie z hotelu, zwarty i gotowy, i spięty jak struna oczekuje na Taxi.

9:00
..taxi dojechało, z całym swoim majdanem zapakowałem się do taksówki, kierunek: Sao Paulo - a dokładniej: Sklep. Planowany czas jazdy 3h - a to tylko jedyne 150 km.
Półtorej godziny później jestem już w Sao Paulo (w skrócie SP) - korek, korek, korek… godzinę trwający korek.
11:20
..nagle gdzieś w SP na środku drogi przesympatyczny i milczący jak dotąd kierowca zatrzymał swój pojazd i patrzy w GPS…
11:30 
..nadal patrzy...
..z jego miny wnoszę (do tego znajomość portugalskiego okazała się zbędna), że szanowny kierowca się lekko zagubił, co jest oczywiście zrozumiałe :), bo on przecież nie mieszka w SP, w dodatku jego GPS odmówił posłuszenśtwa, moja próba rozwiązania problemu z GPS spaliła na panewce (oczywiście GPS w wersji portugalskiej :) ).
11:35
..nadal stoimy gdzieś w SP :) na szczęście mądry Połówek wyciągnął swego przyjaciela każdej podróży, czyli tableta (a ty o czym pomyślałeś/łaś? ;) ) i zaczął szukać miejsca, w którym się znajduje.
11:40
..@#$@#%$%$@2#$@#%$ GPS w tablecie nie znajduje satelit… no tak, fuuuu.. &$#!
zapomniałem w hotelu zaktualizować strefę, fuuu…#@$! no nic, szukam jakiejkowiek tabliczki z nazwą ulicy..
11:45 
..Szukamy dalej :) wraz z kierowcą gdzie jesteśmy na mapie… :) sukces - miejsce naszego aktualnego postoju znalezione. Jedziemy “gdzieś” dalej…
11:50
..stop - światła - kierowca -  szybka w dół i pyta - bla bla bla bla bla bla Vila Magdalena….??
- reakcja ludzi - ???...yyy??..??
- reakcja moja - ki pieron, czemu on się nie pyta o ulicę, a pyta o jakąś Ville Magdalenę, ja  do żadnej Villi kurna nie jadę… ale chwila, patrzam na mapę, aaaaa! no tak, Ville Magdalena to dzielnica, i teraz wszystko jasne…
- jazda dalej gdzieś w nieznane
11:51
..stop - kolejne światła - i kolejne pytania o Villa…
- reakcja ludzi - ???...yyy??..??
- reakcja moja - Suuuuuuuuuuper :)
- jedziemy dalej w nieznane
11:52
..stop - światła - o inny saopaolowy taksówkarz, on na pewno będzie wiedział, po pierwsze gdzie jesteśmy i co ważniejsze, jak dojechać do sklepu.
- SP taksówkarz wie i dla niego to przecież proste - że musimy jechać prosto, w prawo za mostem (chyba) w lewo, na światłach w prawo, prosto, pod autostradą….. kurde, chyba mój ulubiony szofer się zapętlił…. ja na pewno… :) :) :) :D
11:54
..jedziemy dalej, wjeżdżamy w jakieś osiedle domków i stajemy, szukamy na mapie gdzie jesteśmy (mój GPS nadal nie wie, gdzie jestem) oooo, jest! znalazłem uliczkę, teraz tylko rzucić okiem gdzie jest Villa Magdalena, a później gdzie jest ulica Mourato Coehlo i nr. 678…. hmmmm; jeszcze jakies 10mln innych uliczek i jesteśmy… ewidentnie widać, że szofer totalnie nie wie, podobnie jak ja - nie tubylec, gdzie jechać… ;) jeszcze tli się we mnie nadzieja, że jednak dotrę do celu...
11:55
..nagle na drodze stają ludzie, starsze małżeństwo , kierowca oczywiście pyta się gdzie Villa Magdalena… po krótkiej dyskusji wynika, że jednak wiemy, w którą stronę świata mamy jechać.. :) radość ta nie trwała jednak długo, bo za chwilę...
12:00
..stop - kierowca się zgubił (!!!) :D… znów szuka siebie na mojej magicznej Mapie, co on by bez niej zrobił ?!  :)... chyba się odnalazł,  jedziemy zatem dalej…
12:05
..nagle naszym oczom ukazuje się przemiły choć lekko niespodziewany widok, na poboczu stoi pięciu policjantów na motorach - nagle czuję hamulec, zjazd na pobocze..  what the fu..(!!!!)  Szanowni Policjanci lekko zdziwieni, nie powiem - ja też! :).. Szofer wysiada (chyba ma dość), zmierza w ich kierunku…
Ja, czekam, wyobrażając sobie co mnie w czasie tej podróży jeszcze ciekawego spotka, nie wiem gdzie dokładnie jestem, a przede mną zgraja Przedstawicieli Prawa z odblokowanymi prawdziwymi pukawkami. Strach się bać co ze mną będzie… Uciekać nie ma sensu, bo nie wiedziałbym nawet w którą stronę, o balaście dwudziesto-kilogramowej walizki nie wspomnę, no więc czekam cierpliwie na dalszy rozwój wypadków. Nagle moje drzwi się otwierają, oczom i uszom nie dowierzam, Szanowny Pan Policjant coś do mnie mówi... ale jak to, ja go przecież rozumiem?! :) super! płynnym angielskim zaczął ze mną rozmowę :D  Po krótkiej acz ciekawej z pozycji obserwatora rozmowie (dużo machania rękami, jeszcze więcej suszenia zębów) i długim wyjaśnieniu mojemu kierowcy jak mamy jechać, ruszamy w dalszą podróż, nie, nie na komisariat ;) do sklepu :) nie ma to jak dobrzy Policjanci w SP, Ufff :)
po dłuższej chwili docieramy w końcu do tej Villi, hmm, no nie wygląda ;).
12:30
..dojazd na miejsce - czas jazdy to jedyne 3:30h, wrażenia - bezcenne! ;) taxi zaplacone, przeszło mi jeszcze przez myśl, jak ten mój pożal się Boże szofer wróci, ale może spotka jeszcze tych przemiłych Panów w Mundurach i ostatecznie dotrze tam gdzie zechce, a przynajmniej mam taką nadzieję ;). Ale chwila, o Żonie i sznurkach miało być - no to proszę:

12:35
..sklep - bardzo miłe przywitanie, chwila rozmowy… i zabieram się za wybór sznurków…


12:40
..no i tak stoję przed tymi pólkami i patrzę jak cielę w malowane wrota. Zerkam na ulotki, dyskutuje z właścicielką sklepu co mógłbym kupić Szanownej Połówkowej, patrzam na moją magiczną kartkę i zgłupiałem… no bo co ja mam wybrać!!!! prawie wszystko MALABRIGO i prawie wszystko jak dla mnie to jedno i to samo…. :O


13:05
..Wybrałem, zapakowali, ale jakiś taki lęk mnie dopadł, że to może nie “to” by chciała..Ooo wifi dostępne, dobra, dzwonię do Żonki, nie ma to tamto, konsultacja musi być, lepsza upragniona spodziewanka niż nieudana niespodzianka.. za przyzwoleniem Właścicielki sklepu łącze się z Żonką, wirtualnie oczywiście ;). Żonka przeszczęśliwa, że mnie słyszy, jeszcze bardziej szczęśliwa że kupiłem, tzn wybrałem, bo nie kupiłem jeszcze (na szczęście jak się później okazało). Po wstępnej konsultacji okazało się, że lace’a to mam za dużo ( na kartce było 400g, ale nie doczytałem, że skarpetkowa to nie to samo co lace..ehm..) a tego drugiego to chyba za mało… hmm, no cóż, zrozumiałe ;) ale o co właściwie chodzi, sznurek to przecież sznurek prawda ;).... a im więcej to z pewnością lepiej.
Udało się nam dojść do konsensusu.. paczkę zapakowano, rachunek zapłaciłem :)

13:15
..Na osłodę w przysklepowej kawiarni, bo tam to się moi Drodzy, nie tylko sznurki kupuje, ale i przędzie (tak podejrzewam, bo widziałem koło i wrotek ;)),sznurki przewija (była nawijarka z parasolem), naucza albo uczy się - siedziała zgraja kobitek z obłędem w oczach podobnym do tego, co u Mojej Lubej często obserwuję, ale też i napić się można, na przykład pysznej czarnej jak smoła, ostrej jak brzytwa i orzeźwiająco mocnej kawy.      


Jak dają, to wybrzydzał nie będę:) Podziękowałem serdecznie za przemiłą obsługę i porady bezcenne, i poprosiłem o taksówkę

A potem to było już z górki,  kierunek: Lotnisko (tylko 30km, jednak dość duże korki spowodowały że czas jazdy deczko się do 1.5h wydłużył), jeszcze jakiś pseudo-obiad na lotnisku, boarding i oczekiwanie na samolot. O 10:30  rano następnego dnia szczęśliwie trafiliśmy samolotem w ziemie, a dokładniej w płytę lotniska we Frankfurcie, jeszcze tylko 2 godziny jazdy samochodem i nareszcie podróż doczekała się upragnionego końca - dom :)
Prezenty zostały zaakceptowane, Żonka szczęśliwa,choć do tej pory nie wiem z czego bardziej, czy z tego żem cały i zdrów wrócił i w końcu mnie ma, czy żem paczkę ze sobą przytachał ;)


 Odinos - Tygrysos średnio szczęśliwy, no bo żem śmiał dopiero po tygodniu do domu zjechać, kocie fochy trwały kilka godzin, ale dał się ostatecznie udobruchać.
I choć nie jeden czytający pomyślał pewnie żem “wariat”, bo kto normalny za włóczką w sumie o  70km podróż powrotną wydłuża, ale z drugiej strony - widzieć ten Szał i Uwielbienie w oczach Kobiet Dziewiarek (tak mnie zlukały wszystkie w tym sklepie z włóczkami, że ja ciesz pierdziu...) - bezcenne! A to szczęście w oczach tej Mojej.. eh.. warto było, i pewnie nie jeden raz jeszcze dla Niej tak pojadę gdzieś, nie wiem gdzie i jak dureń będę tych sznurków szukał. Może następnym razem nawet nie zabłądzę ;).

Mam nadzieje że dobrze się czytało i choć to moje pierwsze na blogu występy - nie zbłaźniłem się za bardzo ;) Gorąco pozdrawiam i za uwagę dziękuję!
Połówek.







środa, 25 grudnia 2013

Świąteczne czytanie w zespół..

Cud świąteczny nastąpił.. Ale zanim Wam nakreślę na czym cud ten świąteczny i całkowicie niespodziewany dla mnie polega, trzeba by było zrobić małą czasoprzestrzenną podróż wstecz...

Kilkudniowe milczenie które się wzięło i pojawiło u mnie na blogu tłumaczyć mogę tylko coraz bardziej przytłaczającą, wcale nie magią, a kulinarną tyranią przedświąteczną. Druciki i igiełki dziewiarskie poszły w zapomnienie całkowite i zostały wymienione na wszelkiej formy plastyczne ciasta od uszkowych i pierogowych wytrawnych wersji po te słodyczą ociekające. Piekłam, kleiłam, kroiłam, siekałam, wszystko z nadzieją, że może tym razem TE Święta będą piękne. I teraz nastąpi prawda - nie znoszę świąt.. Nie pomagało też to, że gdziekolwiek bym nie spojrzała w ostatnim tygodniu wszędzie atakowana byłam radością i życzeniami w postaci słów czy obrazów, które zamiast radować wzmacniały tylko poczucie bezsensowności przeżywania radości, i zamiast się współcieszyć z całym światem spotęgowały tylko i tak demoralizujący już wpływ Grinch'a  (zielony potwór, co to magię świąt wziął i ukradł) siedzącego na moim ramieniu.. Grinch musiał się jednak zmierzyć z anielską cierpliwością Połówka, który za wszelką cenę i wszelkimi możliwymi sposobami próbował zzieleniałego ze złości i goryczy potwora z mojego ramienia przegonić. I ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu - podołał temu zadaniu na piątkę z plusem!

I choć nie wierzyłam, że to się wydarzy, domek mój zapachniał w tym roku czerwonym i ostrym jak brzytwa barszczem, w którym spokojnie spoczywały uszeńka (po kilkanaście na łeba, takie były maleńkie), pierogami z grzybkami i kapustką okraszonymi niemałą porcją masełka z bułeczką tartą, rybką dopiekaną w piecu i słodyczą kokosowego sernika... a na domiar wszystkiego były światełka, i chyba tymi właśnie światełkami Połówek nawrócił moje podgryzane przez Grincha na wpół zzieleniałe już serducho. Pięknie było... a było o tak:


A ponieważ podczas świąt spędzonych we dwoje nikt niczego nie musi, poranek należał do bardzo łaskawych. Połówek zasiadł przed ekranem i stoczył zapewne niejedną zwycięską bitwę w świecie wirtualnym pełnym baśniowych postaci, a ja mogłam, tuż po śniadanku, racząc się przepyszną i niespieszną kawą zaspokoić swoje pragnienie magii miłości nie tylko od święta. 


Na czytniku wygaszacz, dowód, że właśnie zakończyłam czytać, choć mam wrażenie, że choć ta niezwykła historia doczekała się ostatniego zdania w swej papierowej (bo spisanej) wersji, w życiu tak naprawdę dopiero by się zaczęła. Bardzo krzepiąca i optymistyczna, chwilami śmieszna, przerażająca w smutku, pełna skrajnych emocji, niedopowiedziana, wyczerpująca, subtelna i bardzo rzeczywista jednocześnie. Mimo swej krótkiej wersji pełna niebanalnych zdań, ciekawa konstrukcyjnie, wręcz zaskakująca. Pochłonęłam ją w pośpiechu i prawie na bezdechu ;) - i polecam gorąco. 
A mowa jest o książce Davida Foenkinos "Delikatność".
I chyba wiem jaką nazwę będzie miał powstający w miedzy czasie szyjo- otulacz z ażurem...

Przed tygodniem Połówek doczekał się zakończenia upragnionego szalika nr 3. Kolejny do kolekcji (nr1.  tak polubiony, że aż nawet w domu noszony), ale tym razem szlachetny nie tylko w swej formie, ale i składzie. Powstał z Manos del Uruguay - Silk Blend, delikatnej i bardzo miłej w dotyku - w sam raz dla wymagającego i nietolerującego drapania karku Szanownego Połówka. Forma jedna z najprostszych, pięknie eksponująca barwne przejścia tej wełny - jodełka. Tak sobie wyglądają razem:


Nie wiedzieć czemu udało mi się okiełznać wywijanie na krawędziach szalika, nic się nie zwija, grzeje i dotykiem jedwabiu obejmuje nawet Połówkową wymagającą szyję. Zacny w długości - ponad 180 cm (jedyne 400 oczek na drutkach 6.0), pochłonął prawie 4 sztuki 50g motków Manosa.


Jakiś czas temu napisałam, że nie dla Połówka jedwabie... kosztowny to biznes, jak przyjdzie dziergać nie wiadomo czy noszony ostatecznie sweterek, ale szalik - czysta przyjemność. 

Tegoroczne święta zatem zaliczam do magicznych, i pełnych niespodzianek (niespodzianka z ostatniej chwili - kocham MANGO!). 

Mam nadzieję, że gdziekolwiek i z kimkolwiek przyjdzie Wam spędzić ten czas - niezależnie od Waszego wcześniejszego nastawienie odnajdziecie tę magię, jeśli nie w potrawach i prezentach, to własnie w oczach najbliższych Waszemu sercu osób. Tam tej magii jest najwięcej! :)


poniedziałek, 16 grudnia 2013

Oshima by Jared Flood.

Nadszedł jeden z tych dni, kiedy wszystkie okoliczności przyrody sprzyjały nareszcie małej sesji fotograficznej. Połówek, najdroższy Tytan Pracy, pomimo tego, że tydzień pracowniczy powinien był zacząć postanowił w pierwszym dniu po powrocie z wojaży odpocząć w zaciszu domowego ogniska. Z drugiej strony przecudna pogoda, która jak na życzenie postanowiła nas swoim słonecznym i ciepłym obliczem porozpieszczać. Wszystko to plus dobry humor i aparat w ręku Połówka to idealny przepis na piękne zdjęcia nowego sweterka. A zatem zapraszam Was wszystkich na obejrzenie w ogóle i w szczególe jaki to kolorystyczny mix uważyłyście w zespół ze mną i jak się w tej pięknej, bo Oshimowej wersji, te barwy prezentują :)








W stosunku do wzoru nie popełniłam absolutnie żadnej modyfikacji, poza mniejszymi o rozmiar drutkami (dziergałam korzystając z rozmiarów: 5.5, 5.0, 4.5, 4.0). Poza tym podążałam za przepisem słowo w słowo. I nie zmieniłabym w tym swetrze absolutnie niczego!

Fajnie tak sobie powygrzewać pysia w słoneczku  tydzień przed Bożym Narodzeniem w samym sweterku :) i nie dygotać z zimna... baaaaardzo fajnie :)



A poniżej inspiracja kolorystyczna, która mnie absolutnie urzekła... Połówek jak zwykle stanął na wysokości zadania i ulotną chwilę uwiecznił. Kiedyś, jak już się odważę zabrać za farbowanie wełny i zatęsknię za inspiracją - to ujęcie mi przypomni, ten spacer, te pieszczące ciepłem promienie grudniowego słońca i te niebywałe, jak na tę porę roku barwy przyrody.


I na sam koniec mały update dywanowy. Dywanik czeka na ręczne wykończenie tu i tam, a żeby się nie zabrudził zległ sobie tymczasem na stoliku i tam odpoczywa. Niestety, Odinos, nie przepuścił jeszcze nigdy w swoim rudym, krótkim, aczkolwiek pełnym przygód życiu wyłożenia się na tym co mięciutkie, puchate i ciepłe, i od dwóch dni dywanik okupuje... ;) 


I chyba lepszego komplementu oczekiwać nie mogłam ;) no, może poza widokiem leżącego na tym dywaniku Połówka :) To by był dopiero obrazek ;) Ale kto wie na jaki pomysł raczymy z TŻ-em wpaść jak się dywanik weźmie i wykończy :) Oby to się stało już niebawem...

Pozdrawiam gorąco i dziękuję Wam za to, że jesteście ze mną :)

niedziela, 15 grudnia 2013

Komplet drutów KnitPro: Nova Metal Deluxe set


Parę miesięcy temu, bodajże z początkiem maja stałam się szczęśliwą (wtedy) posiadaczką całego zestawu drutów KnitPro NOVA, czyli z metalowymi drutkami, Deluxe, czyli od rozmiaru 3.5 wzwyż aż do 8.0.
Chodziłam koło nich dość długo zanim ostatecznie zdecydowałam się na zakup. Mam już niemałą kolekcję drutków na żyłkach firmy ADDI, które uwielbiam, nie ważne jaki rodzaj, a testowałam i te ze złota żyłką, i z ostrymi końcówkami, i trochę tego rozstania z przeze mnie już sprawdzoną marką się obawiałam. Ostatecznie zadecydowała opinia jednej ze sprzedawczyń w sklepie z dzianiną. Powiedziała mi wtedy, że komplet "click" Addi, nie dość, że jest duuuużo droższy to jeszcze ten system łączenia żyłek z drutem pozostawia wiele do życzenia, ponoć KP jest pod tym względem lepsze. Wyszukałam sprzedawcę na ebayu, dobrałam do kompletu parę żyłek więcej, i po krótkim czasie oczekiwania cieszyłam się z paczuszki jak dziecko.

No i się zaczęło...

Po pierwsze, wymiary żyłek to jakaś totalna porażka, nigdzie nie znalazłam wcześniej informacji, że wymiar żyłki to tak naprawdę żyłka plus druty, czyli jeśli chcecie nabyć żyłkę o długości 40 cm, będzie miała ona długość 22cm. Może to i powszechnie wiadomo, ale ja nie wiedziałam i nie powiem, wściekłam się jak nie powiem co, bo przecież żyłka 40cm miała by u mnie gigantyczne zastosowanie (na wieki odkładane rękawy), a już z 20cm mam problem. Bo co mam z tym zrobić??
Ok, pomyślałam sobie wtedy - moja wina, nie sprawdziłaś, nie znalazłaś, nie ma co się czepiać. Zagryzłam zęby i przystąpiłam do testów. Same druciki na pierwszy rzut oka bardzo przyjemne, żyłki też, pomyślałam wtedy będziemy się z KP przyjaźnić. 

Idealne połączenie gwintów z drucikiem bez przeszkód pozwalało przesuwać po nich każdą, nawet delikatną dzianinę. Zaczęłam po kolei rozpakowywać żyłki. Oczom moim ukazała się jedna - różowa, która była tak porysowana w okolicach gwintu, że mogłaby spokojnie uchodzić za taką, co to paszczę mojego Kota wcześniej spotkała. Ale to było raczej niemożliwe, bo właśnie ją świeżo wypakowałam z woreczka. Kolejna gorycz do przełknięcia... pech - pomyślałam. Nie miałam już jednak żadnych wątpliwości co do tego, że z tymi żyłkami będzie kłopot. Niedługo musiałam czekać, podczas pierwszych testów z jednej żyłki zsunął mi się gwint, niemożliwe jest założenie go na żyłkę z powrotem, a nawet jeśli mi się to uda - to zaraz spada, chyba do hazardzistów się raczej nie zaliczę, bo wizja lecących 300 oczek z włóczki lace z drucika, bo mi się gwincik wysunął wywołuje u mnie nie tyle zwiększenie poziomu adrenaliny we krwi, co chęć mordu. No nie da się na czymś takim pracować!
Wściekłam się po raz kolejny, i jak to zwykle ja tylko potrafię, znalazłam sobie przyczynę - kolor różowy jakiś felerny jest. I tak żyłam w tym przeświadczeniu do dzisiaj, kiedy to ta sama sytuacja zdarzyła mi się tym razem z żyłką  w kolorze czarnym.
A oto dowód:


Widać? widać, żyłka sobie, gwint sobie... No nie powiem, co mnie yhmyhm..... zalało. I tak się zastanawiam, czy to mnie się taki cholerny bubel trafił, czy to jakaś stała kiepska jakość zestawu, że niby marka ma już renomę wyrobioną to sobie może pozwolić na bubla, albo bo produkt do mas skierowany, że niby do wszystkiego, a jak coś jest do wszystkiego, to wiadomo...?! Bo przecież te druty ponoć dobre... no to o co chodzi?? Bo jak na zwyczajny pech to tych felerów w jednym zestawie trochę zbyt wiele. Niby wszystko ładnie, gwinty dopasowane, druciki fajne, ale co z tego skoro te żyłki to jakaś totalna porażka? przecież tak się nie da dziergać... 

Na opakowaniu z żyłek czytam : "For those who love to knit" (Dla tych co kochają dziergać).
a świstak siedzi i zawija w te sreberka..........

A wy jakie macie doświadczenia z tą firmą? 


sobota, 14 grudnia 2013

Cichy bohater maszyny dziewiarskiej.

W końcu nadchodzi jeden z tych dni kiedy masz nareszcie chęć na to, by zmierzyć się z maszyną dziewiarską. Wyciągasz ją z czeluści szafy/strychu/piwnicy, robisz jej maszynowe SPA, gruntownie oczyszczasz i smarujesz olejkami, kontrolnie sprawdzasz stan igieł, czy proste, czy ruchome języczki prawidłowo się domykają. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się być z maszyną w porządku. Zasiadasz zatem do niej, wyciągasz wełenkę na próby, taką co Ci jej nie szkoda będzie urwać czy wyrzucić po testach, otwierasz instrukcję i zgodnie z jej zaleceniami ustawiasz wszystkie pokrętła na karetce... i podejmujesz pierwsze próby... i niestety robótka leci z igieł! "Ale jak to? przecież wszystko powinno być w porządku, maszyna naoliwiona, igły sprawne, ustawienia zgodne z instrukcją, no więc o co chodzi?" myślisz sobie i od razu masz ochotę rzucić tym całym diabelskim urządzeniem w kąt.

Chwileczkę, możliwe że razem uda nam się odnaleźć przyczynę Twojej frustracji i jej przeciwdziałać :)

Jest taki mały, choć długi, niepozornie wyglądający element maszyny, część na pierwszy rzut oka całkowicie niewidoczna, która w przypadku maszyny dziewiarskiej odgrywa wręcz kluczową rolę podczas prac dziewiarskich. 

LISTWA IGŁOWA.


Listwa ta skonstruowana jest z dwóch elementów, metalowej długiej i cieniutkiej płyty oraz gąbki do niej przytwierdzonej. Jej zadaniem jest blokowanie igieł i "trzymanie ich w ryzach". Jeśli taką szynę usuniesz z maszyny igły wędrują do góry, nie są w żaden sposób przytrzymywane i w związku z tym, żyją własnym życiem i robią co im się podoba. Na maszynie w której powinna być szyna, a jej nie ma - nie da się pracować, ponieważ grozi to połamaniem igieł. Dzięki niej igły leżą płasko na płycie, przylegają wręcz do niej, co jest absolutnie konieczne, żeby karetka mogła na nich pracować. 

Żółta listwa - używana
Białoczarna listwa - nowa

Na zdjęciu powyżej możesz zaobserwować różnicę jaka występuje między listwą nową, nigdy nieużywaną, a taką, na której już nie jeden sweter powstał. Jak widać listwa używana jest brudna (ale to akurat niczemu nie przeszkadza) oraz spłaszczona w porównaniu do tej nowej. Jeszcze przez jakiś czas będę jej używać, ale musiałam już pomyśleć o nowej. 

Jakie ma jednak znaczenie dla Twojej maszyny taka listwa? 

Listwa stara (czasem nawet dwudziestoletnia) może się kruszyć lub zacznie się w końcu wykruszać podczas pracy na maszynie. Takie resztki po starej listwie będą prawie niemożliwe do usunięcia, a jak już wcześniej pisałam - maszyna z brudkiem się nie lubią. A poza tym podczas upływu czasu gąbka traci na elastyczności, i igły taką listwą przytrzymywane nie przylegają już tak płasko jak powinny, co może prowadzić do tego, że oczka będą z nich spadać a w bardziej skrajnych przypadkach - może doprowadzić do uszkodzeń igieł lub samej karetki. Po co ryzykować? Dlatego, jeśli masz zamiar kupić, albo już posiadasz maszynę w której jest taka listwa, ale odkąd ją posiadasz nigdy nie pomyślałeś/łaś o tym by ją obejrzeć, wyciągnij tą listwę zatem, obejrzyj i oceń. 

Jeśli gąbczasta część listwy jest spłaszczona, poszarpana lub zaczyna się kruszyć - czas najwyższy aby ją wymienić. Spotkałam się z dziewiarkami, które taką listwę wykonują samodzielnie, wymieniając tylko tę gąbczastą część i zastępując podobnym tworzywem, ja jednak nabywam nowe listwy w sklepach z artykułami do maszyn dziewiarskich. Mam jednak to szczęście, że mam dostęp do takich sklepów (np. ebay), jeśli Ty nie masz lub koszty przesyłki Cię odstraszają, bo wielokrotnie zwiększają czasem wartość produktu, pomyśl o tym by samemu ją odnowić. Lepsza taka własnoręcznie wykonana listwa, niż zbutwiała, stara i sypiąca się.

A jeśli mimo wykonanego SPA, wymienionej listwy i całkowicie pozytywnie zaliczonej kontroli - coś Ci dalej na maszynie nie wychodzi, wstań idź się przejść na spacer, zaparz sobie kawę czy herbatę, postaw obok niej ulubione ciasteczka i nie daj się wyprowadzić maszynie z równowagi. Podejrzewam, że te diabelskie stworzenia mają siódmy zmysł i potrafią odczytać nasze emocje. Moja Bitch z pewnością potrafi, i im bardziej się denerwuję - tym bardziej mi złośnica proces twórczy utrudnia. :) Więc nie dajmy maszynom satysfakcji.... bo tylko spokój może nas i maszyny uratować :)

Powodzenia i przyjemności z dziergania, niezależnie od tego czy to w zespół z maszyną czy siłą własnych rąk dziergać będziesz! :)




środa, 11 grudnia 2013

Przepoczwarzenie dywanowe oraz czytadełko.


W głowie mi się poprzewracało, na stole dywan docelowo podłogowy sobie leży... ale albo to dywan musiał na stole zlec, albo moja ukochana "książka" musiałaby na podłodze wylądować, a na to nie pozwoliłabym nigdy w życiu ;)

Jak widzicie - dywan zszedł sobie z maszyny i poleguje, a dokładniej to czeka na obróbkę ręczną, czyli igło - nitkową. Nie wiem czy za to się dzisiaj zabiorę, ponieważ namachałam się... gdybym tak dziennie przeplotła przez maszynę kilka dywanów, no dobra, jeden ale od początku do samego końca - talię miałabym jak osa. Ręce mnie bolą od trzymania rąk w górze, oczy od wypatrywania supełków, które zresztą i tak się wzięły i jakimś cudem przedostały do splotów, mimo uważnego ich wypatrywania (oznaczać to tylko może, że o wizytę u okulisty się prosi na gwałt, znaczy się na badanie ;) ).

Szczerze powiedziawszy to mam ochotę się zaszyć z herbatka w ręce pod ciepluchnym kocykiem i poczytać. A ponieważ czytać lubię, to się z Wami chętnie tym, co czytam podzielę, przyłączając się z radością do akcji pomysłu Maknety pod jakże jasnym i klarownym tytułem: Wspólne dzierganie i czytanie.
A czyta się u mnie wcale nie jedną książkę, a kilka na raz. Jakoś tak mam, że nie potrafię, podobnie jak z projektami dziewiarskimi, skupić się tylko na jednej książce od jej początku do końca. Czytnik elektroniczny (dżizas, jaka nazwa!) poniekąd mi to ułatwia, wszystkie książki w jednej podręcznej "książeczce", które dzięki jednemu "klik" otwieram na stronie, na której uprzednio zakończyłam czytać. Wszystko pod ręką, a już jego największą zaletą jest to, że mimo iż nie mieszkam w Polsce mam dostęp do prawie wszystkich książek, na jakie mam ochotę. Pamiętam jak Połówek zakupił to urządzenie, "diabelskie" krzyczałam," nie tknę tego, prędzej oślepnę", a teraz, całkowicie przejęłam, mężowi zabrałam i nie wyobrażam sobie już życia "bez". Choć jak wprawny czytelnik z pewnością zauważy - ślepnąć już powoli zaczynam... 

Ale nie o czytniku miało być. Jedna z książek, którą aktualnie podczytuję wieczorami jak już zakończę dziewiarskie prace, bo czytać i dziergać jednocześnie nie potrafię, to chyba najnowsza powieść Emily Griffin: "Siedem lat później", choć nazywanie jej powieścią to zdecydowanie nadużycie w tym przypadku. Ot, czytadełko do poduchy, bezstresowa i odmóżdżająca lektura, w sam raz na wieczór by tuż przed snem parę stron przeczytać i bez żalu zasnąć. Bo taka jest ta książka, niewciągająca, niby o miłości, niby o zdradzie, ale jakoś brak jej poczucia humoru czy jakiegoś faktycznego dramatu. No dobra, przekroczyłam połowę i wciąż czekam na jakąś akcję... może dziś coś mnie w niej porwie właśnie :)

Ach, i jeszcze kilka fotek z placu boju dywanowego. Ponieważ gdy zakończyłam dziewiarsko-maszynowe prace nad dywanem zastały mnie egipskie ciemności - zdjęcia z automatem, kiepskie, ale bałam się, że do jutra dywanik w tej formie może nie dotrwać, a koniecznie chciałam go Wam pokazać jak wygląda po ściągnięciu z maszyny. To tak się prezentuje w fazie poczwarkowej, z przepruciem zielonym pośrodku (bez obawy, to zniknie ;) )


I oczywiście Szanownego Pana i Władcę nie trzeba było namawiać na testowanie... ;)


O dziwo nawet raz nie drapnął, może ten dywan przetrwa dłużej niż wszystkie dziewiarskie tkaniny w naszym domu ;)

To znikam zaplątać się w cieplutką wełenkę i oddać się poszukiwaniom dramatu w mojej książce, Wam życząc spokojnego wieczoru.


wtorek, 10 grudnia 2013

Oshima i.... Dywanik? ;)

Jak to Tinki z Tinkusiowego dziergania niedawno napisała, : "Jaka jest Oshima każdy wie... :)", a jeśli jeszcze nie wie, to powinien się prędziutko dowiedzieć. Nie dość, że jest to sweter niebywale uroczy, ma coś w sobie z klasycznego i sportowego, cieplutkiego golfa, to jeszcze te mikro detale, które dodają mu niebywałego smaczku. Moja jest piękna, bo w całości wydziergana w rączkach, na co prawda mniejszych niż zalecane drutkach, bo powstała z cieńszej niż zalecana w przepisie włóczki, którą z Waszą niezastąpioną pomocą uważyłam, jak ta sroczka kaszkę, w tych postach: klik i klik


O samym wzorze mogę tylko w samych superlatywach. Czytelny i baaaaaardzo obszerny, jasny i klarowny, ale niestety wymaga częstego  przerzucania karteczek w poszukiwaniu rozmiaru drutów (pisała już o tym Tinki w swoim poście o Oshimie). Poza tym, żadnych zastrzeżeń nie mam. I chyba nawet muszę go dodatkowo pochwalić za to, że absolutnie każda technika wykorzystana we wzorze posiada bardzo dokładny opis tego w jaki sposób ją wykonać. Sporo się dzięki temu swetrowi nauczyłam, jak choćby dla mnie do tej pory kompletnie niezrozumiałej metody włoskiej igłowej zamykania oczek, zwanej też stębnowaniem. To może trochę niepoważne albo co najmniej dziwne, ale w tym przypadku opis w języku angielskim zamieszczony w przepisie był dla mnie bardziej czytelny i zrozumiały niż nie jeden tutorial z załączonymi zdjęciami w moim języku ojczystym. Bo czy nie można napisać książki o dziewiarstwie bez tych górnolotnych i technicznych określeń, tak po prostu dla laika? A gdyby tak powstała książka: dziewiarskie techniki for Dummies? (właśnie sprawdziłam... wiecie, że wydawnictwo publikujące całą serię "for Dummies"  wypuściło już 7 różnych części o dziewiarstwie???? znaczy dziewiarstwo nie taki łatwy temat ;) )

A jako zupełną ciekawostkę powiem Wam, że ta właśnie metoda nabierania oczek, tzw włoska, lub Tubular cast-on, jest metodą którą się stosuje na maszynie dziewiarskiej dwupłytowej. Wiedzieliście o tym?


Za brak ludzia w sweterku przepraszam, ale Fotograf Rodzinny na delegacji, ale jak tylko wróci i pogoda nam dopiszę na pewno dokładniej obfocimy i wtedy w całej okazałości pokażę Wam co z tej mojej mieszanki kolorystycznej za Oshimka wyszła. 

Zmieniając temat na bardziej przyziemny, dosłownie i w przenośni - zabrałam się za wyzwanie dziewiarskie, jakiego u mnie jeszcze nie było. Co prawda już kiedyś pisałam Wam o tkaniu na maszynie dziewiarskiej (klik), powstał wtedy (wstyd się przyznać, no ale...) do tej pory nieukończony otulaczo-szyjo-grzej... albo raczej mały chodniczek prostokątny. Już wtedy jasne dla mnie stało się, że maszyna dziewiarska powinna sobie poradzić również z dużo grubszą niż zalecana wełna podczas tkania. No a ponieważ u mnie testy bez praktycznego wykorzystania to nie są prawdziwe testy, dzieje się aktualnie Dywanik, albo raczej salonowy podstolnik (bo wymiary docelowe mają być kapkę większe od mojego kawowego stolika, czyli ok 160cm X 160cm). Co z tego wyjdzie, nie wiem... :) Jak każdy test ten również może okazać się totalnym niewypałem, co nie zmienia faktu, że zabawę miałam dzisiaj przednią. Jest już pierwsze pół dywaniku i trochę drugiej połowy, poniżej zamieszczam kilka zdjęć od tzw dziewiarskiej kuchni:





A Wam podoba się taki dywanik?

piątek, 6 grudnia 2013

Moje studium przypadku...

Święty Mikołaj miał dziś niebywałe okoliczności na to by saniami, tak jak tradycja nakazuje, po prawdziwym śniegu dotrzeć i do nas. Zasypało nas i to straszliwie. Tych, którzy spodziewają się w tym poście poczytać o prezentach jakimi Szanowny i Szczodry Brodacz w tym roku nas obdarował - muszę niestety rozczarować. Bo będzie tym razem o miłości. O miłości niezwykłej, bo pomimo wszystko... 

Dawno, dawno temu, kiedy dni beztroskiej młodości przeplatane były tygodniami nauki, bo sesja za pasem i trzeba było się do niej w końcu przygotować, na mojej drodze stanął ON. A wszystko to miało miejsce na jednej z polskich uczelni technicznych, w zgiełku kantyny, wśród wielu nowo poznanych pierwszorocznych studentów. Zostaliśmy sobie masowo przedstawiani, jak mantrę powtarzałam moje imię słysząc w rewanżu imię nowo poznanego kolegi. Ostatni jednak postanowił się z tego rytuału wyłamać  i zamiast zwyczajowego imienia padło tylko: "Święty Mikołaj"... Oczywiście (bo ja płytko unaczyniona jestem), zszokowana momentalnie spłonęłam  ze wstydu niekontrolowanym rumieńcem, gdy kilkunastoosobowa grupa nowych kolegów ze śmiechem zareagowała na tą, jakże zabawną prezentację nowego kolegi jeszcze bardziej ośmieszając moje i tak już zranione ego. Śmiechu mieli wszyscy pod dostatkiem, w przeciwieństwie do mnie, bo ja od tej chwili płonęłam już tylko żywą nienawiścią... 

Parę miesięcy trwało zanim złość przerodziła się w ciekawość, a potem coś więcej. Nasze drogi rozeszły się jednak po zakończeniu pierwszego roku akademickiego, kiedy to powołanie pchnęło mnie w kierunku nauk bardziej humanistycznych. Dwa lata się nie widzieliśmy, a właściwie to udawaliśmy sami przed sobą, że się nie widzimy. Do dziś pamiętam jedno spotkanie: ja w jednym tramwaju z przyklejonym nosem do szyby - On w drugim, jadącym z naprzeciwka,  kiedy to niemożliwe stało się możliwe - widzę go i rozpoznaję! i chcę zapaść się pod ziemię... Potem, po latach, dowiedziałam się, że sam nie raz ukrywał swoją twarz w kołnierzu zimowej kurtki, gdy zauważył mnie wsiadającą do autobusu, którym przemieszczał się po ulicach Krakowa. Takie duże miasto, a tak łatwo jest na siebie wpaść, zwłaszcza jak się tego bardzo nie chce... Coś nas jednak ku sobie pchało, i w końcu po paru latach oficjalnego "niewidzenia się" skutecznie doprowadziło do spotkania. Ten jeden wieczór zmienił wszystko. 


Tego wieczoru dowiedziałam się, że mamy jedno, wspólne marzenie, mieć KOTA, i to nie byle jakiego, tylko rudego właśnie. A przecież mógł podać rasę, długość sierści, a on się tylko na tym kolorze skoncentrował. Była to najdłuższa noc w roku, kiedy to za sprawą zmiany czasu z letniego na zimowy, mogliśmy się cieszyć jedną godziną własnego towarzystwa więcej... Pamiętam, że zupełnie nieodpowiedzialnie wybraliśmy się wtedy na spacer na Kopiec Kościuszki i to nie jak normalni, odpowiedzialni i zdrowo myślący ludzie - alejką, ale opłotkami i przez chaszcze. Warunki mieliśmy mimo wszystko doskonałe, piękna pogoda, zupełnie nietypowa jak na koniec października oraz niebywale wielki Księżyc. I wtedy na naszej drodze stanęło TOTO, małe, rude, rozmiauczane i spragnione przytulasków kocię. To wystarczyło, by połączyć nas na powrót, bo przecież nie istnieją, aż takie zbiegi okoliczności...?

Dzisiejsza zaśnieżona aura sprawiła, że moim oczom ukazał się obraz podróży po naszego kota. Byliśmy już wtedy małżeństwem i mieszkaliśmy już jakiś czas po tej stronie granicy. Był to początek lutego i zima po raz kolejny tamtego roku niespodziewanie uderzyła z taka siłą, że na kilka godzin powstał całkowity paraliż, na zazwyczaj przejezdnych, lokalnych drogach i autostradach. Zaspy były tak gigantyczne, że żeby się dostać do domu, w którym mieszkaliśmy, musieliśmy zaparkować kilka ulic wcześniej i resztę drogi pokonać na piechotę. Z duszą na ramieniu i towarzyszącym nam rozmiękczającym i piskliwym "miau" wydostającym się gdzieś z zakamarków torby, przedzieraliśmy się przez śnieżne zaspy w kierunku domu niosąc ze sobą nie tylko kota, ale i nadzieję na to, że ta ruda kulka z białą krawatką i skarpetkami nas ostatecznie pokocha i zaakceptuje.

Czy nas pokochał? Trudno powiedzieć.. Mam wrażenie, że dopóki otwieram mu balkon na każde zawołanie, by niespełna 5 minut później wstawać i wpuszczać go z powrotem, dopóki głasiam i daję co lubi jeść, dopóki może spać na naszych nogach i jak marionetka w jego rękach spełniam każdą jego zachciankę próbując odgadnąć na co Kota w danej chwili ma ochotę, nagradza mnie przytulaskami całkiem spontanicznymi, przynosi znalezione na balkonie liście i układa nam do butów, nie podgryza mi sznurków i drutów, choć wiem, że nie jedną walkę stoczył sam ze sobą żeby tego nie robić, więc chyba kocha.. Ale kto by tam wiedział, co mu w głowie i sercu siedzi? Toż to przecież Kota... ;)









I gdyby ktoś śmiał wątpić w to, że Kota naszego kocham i to całkiem zdrową miłością, mimo publicznie wyrażonej chęci pofarbowania go na kolor czarny, kocham i to właśnie pomimo wszystko.

A przede wszystkim za to, że choć go jeszcze na świecie nie było już przewrócił  nasze życie do góry nogami, a odkąd z nami jest, dostarcza nam skrajnych emocji, od euforii i zadziwienia, po chęć odarcia ze skóry ( to chyba całkiem zrozumiałe jest, jak mi za sznureczek ciągnie i pruje ledwo co zakończoną dzianinkę z radością biegając po kątach domostwa w pysiu trzymając koniec sznurka ;) ) dodając każdemu kolejnemu dniu odcienia kociej i niezastąpionej rudości.

A tak na koniec, nie zapominajmy tą zimową porą też o nich, tych bezpańskich, biednych i zmarzniętych na dziko żyjących, chowających się po piwnicach, równie słodkich, co te nasze, ale ogromnie samotnych i całkowicie zdanych na nas w czasie zimy kociakach. :)

Gorąco Was pozdrawiam z zaśnieżonej bielą i rudością radosnej Kociolandii  :)


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...