poniedziałek, 30 czerwca 2014

Asji Tournee Dziewiarskie po ojczyźnie... część druga: Wrocław.

Odkąd zaczęłam interesować się dziewiarstwem blogowym Wrocław kojarzył mi się nieodmiennie ze spotkaniami dziewiarek oraz wspaniałymi włóczkami. A ponieważ we Wrocławiu mieszkają dwie spośród moich serdecznych blogowych koleżanek, nie mogło zabraknąć na mapie i tego miasta podczas mojego ostatniego tournee z dziewiarskim tłem po Polsce. Nie było w tym czasie zaplanowanego żadnego spotkania, były za to plany odwiedzenia tak dobrze kojarzących na się z naszymi "początkami" pięknych i ciągle dech zapierających kątów Wrocławia.. nie starczyło na to wszystko czasu.. a wszystkiemu winne są te dwie oto Panie!


Makunkowego bloga (Motki w szale i reszta) czytam od momentu, gdy sama zaczęłam  o swojej przygodzie z dziewiarstwem pisać. Prawdę powiedziawszy, poczułam do niej miętę od pierwszego posta, pierwszego maila czy komentarza, urzekła mnie swoją serdecznością (raz nawet chciała nabyć dla mnie "dziergany" kubeczek!), ciepłem, klasą i ciętą ripostą. Oczywiście o wiedzy z zakresu wełen i dziewiarstwa , której ciągle jej zazdroszczę, nie wspomnę. Czasem na swojej drodze napotykamy takie osoby, w których towarzystwie czujemy się już od pierwszej chwili, że moglibyśmy razem konie kraść... Takie były moje odczucia, z którymi pojechałam odwiedzić Makunkę w jej nowym królestwie...
Królestwo to już nie całkiem nowe, ale pamiętam jak dziś, kiedy cieszyłam się jak dziecko dostając od niej  maila z informacją, że będzie można ją już wkrótce spotkać w stacjonarnym sklepie e-dziewiarki! Nie mogłam zatem odmówić sobie tej jakże wielkiej przyjemności podglądnięcia Dziewiarki z krwi i kości w jej naturalnym środowisku, wypchanych po sufit pięknymi włóczkami regałów. 


Chevron, o którym Makunka pisała onegdaj w jednym ze swoich postów zatytułowanym "Dwa tysiące kolorów, baby!", a który to zrobił ogromne wrażenie na zaszczytnym gościu odwiedzającym Makunkę jakiś czas temu, powalił na kolana i mnie! O rajusiu! piękny to mało powiedziane! I jakie miałam szczęście, że sobie tam w tym czasie z Makunką siedział.. :D Nie wspominając o tym przepysznym kaszmirze.. wiecie którym? zagłaskałabym jak kociaka normalnie! 


Na tej sławnej już dziewiarskiej kanapie zasiadł był i Połówek, otoczony dostarczanymi mu przeze mnie i Makunkę nowymi moteczkami, które podrzucała co chwilkę ze słowami na ustach: "o! wiem co Ci się spodoba!", mając praktycznie za każdym razem rację, spośród których nie mogłam ostatecznie wybrać jednego... Usłyszałam wtedy: "to weź oba, kochanie"... i się rozpłynęłam!


Czas na te chwil kilka stanął w miejscu, nie liczyło się nic, tylko czysta przyjemność konwersacji na ulubiony temat, która porwała mnie całkowicie... Nie zauważyliśmy, no przynajmniej ja tego nie dostrzegłam, bo za Połówka to się raczej nie wypowiadam, jak kilkadziesiąt minut zamieniło się w kilka godzin, niezwykle przyjemnych i przegadanych, ale co ja Wam będę! te z Was, które odwiedziły choć raz Makunke w jej nowym królestwie wiedzą na pewno o czym mówię. A ja tylko dodam, że wspaniale jest przekonać się naprawdę, że nasze wyobrażenie o innym ludziu bywa złudne i blednie przy rzeczywistym odbiorze! 
Makunko Kochana wrócę tam do Ciebie kiedyś jeszcze na pewno! :D


Ponieważ czasu na wiele nam tego dnia nie starczyło, a chcieliśmy choć na moment odpocząć nad gałką lodów w tym upalnym dniu, zatrzymaliśmy się na chwil kilka na wrocławskim ryneczku, tuż obok fontanny, by ukryć się w cieniu małego drzewka. Wrocław to miasto Zakochańców, tak sobie myślę... i oczyma wyobraźni widzę te przytulone pary snujące się wieczorną porą uliczkami, czy tak licznymi mostami i mosteczkami, trzymające się za ręce, jedzące wspólnie te same lody.. ilość kłódek zapiętych na jednym z mostów (jednym tylko? czy może więcej?) przecież do czegoś zobowiązuje :D


A skoro o Zakochańcach i świeżym powietrzu mowa, nie mogło zabraknąć podczas tego dnia spotkania równie wyczekiwanego z Panią Wełną, Chmurką, czy jak wolicie Marzeną, znaną Wam pewnie z bloga wełniane myśli albo z wełnistego raju, gdzie sny o kolorach się ziścić mogą, sklepiku, którego Marzena jest szefem: uchmurki.pl i jej wspaniałego fotografa, drogiego M. 

Moja znajomość z Marzeną trwa już prawie rok (o rany!) i właściwie od samego początku jej istnienia w blogosferze podczytuję i żywo się zachwycam jej zdjęciami. Razem i w tym samym czasie pracowałyśmy nad naszymi pierwszymi, poważnymi projektami, Marzena nad swoją Inky, ja nad Street Chic'iem, i to był ten moment, który niewątpliwie zmienił nasze relacje na wyjątkowe. 

Nie mogłam się doczekać naszego na żywo spotkania! I powiem szczerze, uśmiałam się po pachy. Oboje z Mateuszem są niezwykle sympatyczni i otwarci, a przede wszystkim weseli i z poczuciem humoru. Nie skłamię jak powiem, że po rozstaniu z nimi bolała mnie szczęka od śmiechu :D Słowa się lały nieprzerwanie i nie miało znaczenia kto z kim i o czym aktualnie konwersuje, szybko poczuliśmy się wszyscy jak rybki w wodzie w swoim towarzystwie (prawda, że tak było Marzenko?), zajadając się przy tym przepysznymi pierogami z pieca, o których kiedyś Marzena podczas jednej z wielu chatowych dyskusji wspomniała.

Fajnie było móc, już na sam koniec, podpatrzeć, że nasi panowie kompletnie nas do rozmowy nie potrzebują, doskonale radząc sobie samodzielnie :D i okropnie ciężko było się z nimi rozstać..

Droga Marzenko i drogi M., liczymy na rewanż w przyszłości, bo będzie? :D



Zazwyczaj nie żałuję swoich wcześniejszych decyzji, staram się przynajmniej tak swoje życie prowadzić, żeby nie mieć czego żałować.. ale po tym dniu pełnym wrażeń żałowałam przez chwilę, że mieszkam tak daleko od osób, do których mam w sercu tak blisko..

Może to czas na to by kolejne zmiany w życiu wprowadzić...? pomyślę nad tym dzisiaj..

Dziękuję Wam Dziewczyny, za to, że dzięki Wam zwyczajny dzień stał się całkiem bajeczny i zjawiskowy!


niedziela, 29 czerwca 2014

Małżeństwo idealne!


Dawno, dawno temu, pojechała sobie młoda (ależ sobie dzisiaj słodzę..., a co tam! jak szaleć, to szaleć!), inteligentna i nieprzeciętnie atrakcyjna (buahaha ;D ) dziewiarka na pewne spotkanie. Osobistości na tym spotkaniu było kilka, jedna szczególna i wyjątkowa (klik), ale były też i te milczące, na półkach spoczywające, wiszące na wieszakach, wyeksponowane tak, by oko każdej nowo napotkanej osoby drażnić i kusić... a kusiły wielce i bardzo skutecznie! .. wymarzone, wychuchane i wyczekane Księżniczki z rodu arystokratycznego Madelinetosh, sztuk kilka, wróciły ze mną i Połówkiem do domu. 

Jedna, zepsuta i rozpieszczona Księżniczka nietuzinkowej urody napsuła mi krwi, podnosząc ciśnienie razy kilka. Ale ostatecznie udało mi się ujarzmić błękitność jej wrodzoną i wdzięcznie Wam ją przedstawić w wersji skończonej, lekkiej i zwiewnej: Dance 

Przyszła jednak kolej na kolejne siostry i braci arystokracji. Dziś będzie o nich:
historia słodkiej i ... słów mi brak, ta mnie oślepia neon różu jej książęcej mości w kolorze idealnie oddającym jej figlarną naturę: Coquette, oraz jej stalowo metalicznego, niczym zbroja rycerza broniącego wdzięków pięknej Coquette - Charcoal'a. Poznali się całkiem niespodziewanie, mijając się codziennie i patrząc na swoje oblicza z oddali. Ona jednak nigdy nie poświęciła mu dość swej uwagi, by dostrzec głębie w jego pozornej i smutnej szarości, szukając lepszego dla siebie kontrastu wśród równie neonowo barwnych motków. 
Tego dnia, kiedy stanęłam na ich drodze, po raz pierwszy mogli sobie spojrzeć w oczy. Charcoal marzył o tej chwili nieustannie od pierwszego dnia, gdy ujrzał piękną Coquette pośród innych pięknych wełen, brakło mu jednak odwagi by się do swoich marzeń przyznać. Zamknął się w sobie, odurzony bliskością promieniejącej słodyczą Coquette, by w ciszy cieszyć się jej towarzystwem. 

I tak okrutna (to ja! to ja!) Pani zamknęła ich na kilka miesięcy w wiezieniu.. (no dobra, w pudełeczku na skarby moje i wełny najwyższej jakości, no ale wiadomo, arystokracji nie dogodzisz.. ;) ) Tłoczno tam było i sporo było innych członków rodów z "Emem" na przedzie, żaden jednak nie dorównywał Coquette swą urodą czy Charcoal'owi blaskiem. 

Wiedziona naturalnym instynktem Dziewiarka (to ja! ) postanowiła połączyć ze sobą dwa kompletnie z pozoru nie pasujące do siebie motki. Charcoal był wniebowzięty, choć wciąż zawstydzony urodą i bliskością swej nowo poślubionej towarzyszki, ona z kolei nie potrafiła zapomnieć o swoich marzeniach o równym sobie partnerze...

Przekładała te sznurki dziewiarka licząc w głębi serca na to, że te dwie ptaszyny znajdą wspólny ze sobą język... Trwało to od połowy kwietnia.. pojechały nawet zamknięte w torbie w długą podróż, nie mając nikogo poza sobą do towarzystwa, by po powrocie, mimo wcześniejszych wzajemnych zarzutów nareszcie połączyć się w idealnie skomponowaną całość! 

I są.. dwa cuda sznurkowe w bardzo lekkiej i zwariowanej, (ciut) seksownej i figlarnej letniej wersji sweterka..






Za dużo pokazać nie chcę i nie mogę, bo sznurki jeszcze wyłażą i snują się gdzieniegdzie.. Miejmy nadzieję za dni kilka pokażę Wam ten sweterek w całości, będący lekiem na całe zło i stres, który mnie z opóźnieniem po powrocie z PL dopadł... odpoczywałam przy tej dzianinie lepiej niż w niejednym Spa.. i taka moja bluzeczka wyszła. Jak lubię. Może i Wam się spodoba.. :D

Ps. Sweterek poszukuje imienia, znając Waszą wspaniałą fantazję i pomysły czekam na Waszą pomoc! macie jakieś skojarzenia? propozycje? mile widziane angielskie wersje! :D
z góry dziękuję :D




środa, 25 czerwca 2014

W poszukiwaniu zaginionego Kota, czyli Odi na wakacjach.

Detronizacja naszego Króla i Władcy domowego zacisza, z którym na co dzień mieszkamy w warunkach domowych, jest kompletnie niemożliwa i trzeba wyjechać w daleką podróż, żeby Kota zaczęła się zachowywać co najmniej dziwnie.. 
Po raz pierwszy od bardzo dawna zapakowanie Szanownego Rudzielca do transportera, koloru fioletowego (kompletnie to nie samczy odcień, wiem, ale prezent to był, jeszcze jak Odiś mógł wspinać się po naszych nogach do blatu kuchennego, jak po drzewie, kiedy to barwa transportera nie godziła specjalnie w męską część jego kociej natury..) tym razem odbyło się bezboleśnie dla mnie i całkiem spokojnie, jak na Rudego możliwości. Z bulwersem pod wąsami, co prawda, ale bez większych sprzeciwów raczył do niego wejść, nie zapierając się przy tym wszystkimi łapkami i ogonem. Miauknął może raz, ale bez przekonania, jeszcze w mieszkaniu, rozszalał się za to później, postawiony w tym fioletowym transporterze na parkingu tuż koło samochodu. Podejrzewam, że żałosny "miauk", którym nas wtedy raczył, był jękiem błagalnym, żebyśmy go szybko z tym filetowym pudłem schowali gdzieś, gdzie go jego pobratymcy i nasi czworonożni sąsiedzi nie zobaczą, i w związku z tym, nie będą sobie z niego potem żartów robić. W podróży czy nie, ale honor i dumę kocią trzeba mieć, czyż nie? ;)

Droga do Krakowa przebiegała całkiem pomyślnie i bez większych rewelacji, miał mnie na wyciągnięcie łapki, z czego dość często korzystał, ale większość drogi przespał bez większej potrzeby sygnalizowania swojego nieszczęścia. Ostatnie kilometry naszej drogi pokonywaliśmy z duszą na ramieniu, bo kierowca i nasz pilot, postanowił przewieźć nas przez kręte i malownicze okolice Ojcowa, na których zakręty mnożą się i dzielą. Rajd był to piękny i z wrażeniami, w wyniku czego biedna kota lekko zzieleniała, nerwowo łykając ślinę. Na szczęście dotarliśmy do naszego Tymczasowego Domu bez większych kocich przygód. 

Podobno Koty przywiązują się bardziej do miejsca niż do ludzi i każda zmiana otoczenia jest dla koty gigantycznym stresem. Czy to prawda, trudno mi powiedzieć. Empirycznie potwierdziliśmy po raz kolejny, że kota nasza godzi się i na zmiany otoczenia pod jednym warunkiem, że my jesteśmy obok. Czyli chyba mogę powiedzieć, że Odiś nas kocha? E nie... on po prostu woli zło znane od tego nieznanego ;)

Kiciuś i nasz pan już po raz drugi, albo i trzeci, wizytował w Krakowie. Tym razem adaptacja do czterech kątów przebiegała pomyślnie i bez stresu, po wejściu do domu obowiązkowe było jedzonko i kuwetka.. A potem się zaczęło szukanie najmniejszej dziury, do której mógłby się wcisnąć i schować. Większość czasu, jaki spędziliśmy w towarzystwie naszego milusińskiego bawił się z nami w chowanego. A właził wszędzie, pod łózko, za szafę, raz próbował wejść do szuflady, ale brzuch go zablokował, więc się pohamował! 
Raz, pewnej upalnej nocy Odiś postanowił latać... w pokoju, który na czas naszego pobytu w Krakowie zajęliśmy, tuż obok balkonowego okna ozdobionego zasłonami (firanki na czas naszej wizyty zostały zdjęte z uwagi na lotnicze aspiracje rudego) stoi biurko, a na nim to, co zazwyczaj na biurku się znajduje, czyli monitor i komputer. Biurko to stanowiło punkt wyjściowy wszelkiej kociej aktywności, ponieważ z tego biurka mógł kiciuś bezkarnie włazić na powieszony tuż obok regał, włazić na parapet, zeskakiwać na fotel, i patrzyć na nas z góry. Tuż za tym biurkiem, w samiusieńkim kącie, ukryta za zasłonami, stała sobie rura, pozostałość po centralnym ogrzewaniu, pełniąca funkcję "odpowietrzacza", a przynajmniej tak myślę. Nigdy nie spojrzałam wcześniej w ten kącik i do głowy mi nie przyszło, że kota tam akurat coś interesującego znaleźć może. Ale jednak, kiciuś się nudzić nie potrafi i zawsze sobie jakieś zajęcie wynajdzie. No więc postanowił latać...
Najpierw wlazł na biurko, z biurka na monitor, z monitora na rurę, kilkadziesiąt cm się do góry wyspindrał (kompletnie nie wiem jak to zrobił, bo w domu tuż przed wyjazdem podcięłam i stępiłam mu jego pazury), po czym dotarł do punktu, w którym już się wyżej nie dało, dopadł to, co go do wspinaczki zmotywowało i poleciał... w dół,  nie w przestworza. Prawie bezdźwięcznie wylądował, niczego sobie przy tym nie łamiąc i nie przetrącając, a leciał dość szybko, bo waży już sobie sporo... Zerwaliśmy się już na samym początku jego wspinaczki, bo będąc w gościach śpimy z jednym okiem otwartym, z obawy o to, co kota podczas bezsennych nocy wymyśli. I Starczyło nam odwagi na bezdźwięczne z oddali obserwowanie, bo płoszenie go, karcenie mogłoby zestresować bidula na tyle, że zamiast upadku na cztery łapy, mielibyśmy ... ach, nawet nie chcę sobie wyobrażać. 

Przetrwał, nic mu się nie stało, ale spać nam od tamtej pory już nie dał. Budziliśmy się z kurami, o 4 rano, bo to był moment, w którym szanowny pazurami próbował utorować sobie drogę ucieczki z pokoju, w którym spaliśmy, bo przecież o 4 w nocy najfajniej jest nowych kątów zwiedzanie sobie urządzać. W sumie to ja go nawet rozumiem, bo przecież wszyscy domownicy wtedy spali, nikt by mu drogi nie torował, nie "psikał" złowieszczo na niego... no koci raj! ale nie.. spać musieliśmy, kota bez nadzoru po domu chodzić nie mogła, bo wiadomo, podrapie, zakudli, otworzy, zrzuci, pal licho, co zrzuci, ale się przecież zawsze utłuc może spadając, albo, co gorsza zaklinować... 

Kiciuś na swojej podusi, na której "może wszystko" 

"Tu mnie nie znajdziecie"

Księżniczek na ziarnku grochu ;)


Kiciuś wakacje przetrwał, podróż tam i z powrotem również bez większych uszkodzeń mienia i siebie.. :D Zdobył kilka serc, nawet gości przyjmował podczas naszej w domu nieobecności, i podobnież dał się nawet niektórym pogłaskać! :D Czyli nie taki z niego dzikus, jak nam się wydawało.. :)
Po powrocie do domu kota spała wszędzie gdzie się dało, a dokładniej w ciągu kilkunastu godzin sprawdził i przetestował wszelkie swoje miejsca do spania, nie poświęcając żadnemu więcej, jak godzinkę snu. Teraz się trochę uspokoił i śpi w tych zakątkach, które znajdują się tam, gdzie my. Teraz, jak piszę, siedzi sobie w swoim legowisku tuż za moimi plecami, w pracowniczej szufladzie z kocykiem i ręczniczkiem, i słodko śpi. Zuch chłopak!

A co Wy robicie ze swoimi kotami podczas podróży? Czas wakacji się zbliża, plany urlopowe się niebawem ziszczą, co zrobisz ze swoim zwierzakiem? Podzielcie się proszę Waszymi doświadczeniami, bo musimy dla Naszego jakąś alternatywę wymyślić... :D

Pozdrawiamy ciepło z kociej przystani. 

niedziela, 22 czerwca 2014

Asji Tournee Dziewiarskie po ojczyźnie... część pierwsza - Stolica.

Już kiedyś na łamach tego bloga napisałam, że pierwszym i jakże istotnym elementem procesu spełniania marzeń jest wypowiedzenie ich na głos. Banał to zwyczajny, ale jakże prawdziwy...

Mieszkając poza granicami Polski dane mi było do tej pory tylko wirtualnie śledzić wszelkie dziewiarskie zloty drucianych czarodziejek, i zazdrościć tego gwaru, radosnych uśmiechów oraz energii bijącej z każdej reportażowej fotografii, upamiętniającej moje marzenia. Być tam i spotkać inne, takie jak ja, uzależnione, potrafiące bez końca gadać o sznurze, jednocześnie sznurem machające, wielbicielki rękodzieła wszelkiego, ochoczo dzielące się swym doświadczeniem i technikami, to było to, czego chciałam. 

Los sprawił, że w czasie naszego, zaplanowanego na ostatnią chwilę, pobytu w Polsce jedno z takich spotkań miało się odbyć. I pomimo faktu, że Warszawa nigdy wcześniej nie była punktem docelowym naszych po Polsce podróży, za sprawą spotkania zorganizowanego przez Tuptupa i jej Pana Męża w magicznym, jak sama nazwa wskazuje, MAGICLOOPie nie mogło nas zabraknąć. I tak oto Krakowianka z krwi i kości popędziła, niemalże jak na miotle, do Warszawy, praktycznie w chwil kilka po długiej i wyczerpującej jeździe do Krakowa, na dziewiarskie przy kawie gadanie...
W godzinach szczytu na spotkaniu było ponad 30 Dusz, tyle naliczył Połówek, mój wspaniały Fotograf i Kierowca, który zamiast fotografować wszystko, jak leciało, napstrykał ledwie kilka fotografii.. A było co fotografować.. te opasłe wełnianą dobrocią regały, te kaskady wełen o przeróżnych składach, w niezwykłych kolorystycznych zestawieniach. Opatrzność nade mną czuwała, bo nie miałam zbyt wiele wolnego czasu, by móc dokładnie wszystkie te motkowe cuda i słodycze oglądnąć, zmacać i pomiziać, dzięki czemu, uchroniła mnie i mój wakacyjny budżet przed totalną bankrupcją już pierwszego dnia wakacji..

Tak się złożyło, że na tym spotkaniu były same dziewiarskie osobistości, o których poznaniu nie śmiałam wcześniej marzyć. Było też mnóstwo osób znanych mi do tej pory z blogosfery, bliższych i dalszych koleżanek, autorek blogów, które my wszystkie czytamy. Dotknąć Was, poznać osobiście, usłyszeć i zwyczajnie z Wami pogadać, to doznanie niezwykłe i wzbogacające. Przytulaskom i powitaniom nie było końca, a tuż po nich następowało, jak to zazwyczaj w takich momentach bywa, przejście na wysoki trel i falset ociekający radością, bo to ta buzia, na którą czekałam, bo ten sweterek, bo ta włóczka... i tak bez końca. Nie skłamię, jak powiem, że seksowne zachrypienie, które się u mnie pojawiło w dniu następnym, będące niewątpliwie konsekwencją wielogodzinnej jazdy z włączoną klimatyzacją, no bo przecież nie da się głosu całkiem stracić przez niewinne gadanie, mogło mi otworzyć drzwi do kariery wokalistki rodem Ewy Bem... ;)

Wracając do tematu, mimo upału i słonecznej pogody szale i szaliczki przyrastały w zastraszająco szybkim tempie. Gwarno było jak w ulu, a niektórzy towarzyszący swym Paniom Mężowie, przytłoczeni szumem dziewiarskiej ekscytującej konwersacji, kontemplowali ciszę tuż za grubą ścianą na zapleczu. Panie za to, racząc się smakołykami i płynami w kolorowych kubeczkach, dziergając, mogły oddać się zwyczajowemu, niczym nie różniącemu się od innych, babskiemu gadaniu. Boże jakie to było przyjemne i zjawiskowe! A ponieważ każdy nowy napoczęty temat był ledwie wstępem do kolejnej wspaniałej rozmowy, nie dziwota, że takie spotkanie może trwać bez końca. W naszym przypadku trwało właściwie 5 godzin, jakże pięknych i bogatych, przegadanych, prześmianych, radosnych i pełnych wrażeń. Niezwykłych po prostu!

Dosyć gadania, same popatrzcie!




Jednym z najbardziej ekscytujących miejsc, gromadzącym wszystkie przybyłe Panie, był wieszak... a na nim cuda! Przepiękne dzianinowe projekty, które przybyły wraz z dwoma osobistościami: Hanią Maciejewską oraz Nanną z Filcolany. Raj po prostu, bo jedno to móc wymacać konkretną włóczkę w moteczku, drugie obejrzeć zdjęcia w sieci skończonego swetra czy szala, ale całkiem co innego móc to wszystko empirycznie zbadać w gotowym projekcie, obejrzeć, nie tyle oczami co "temi ręcami",  i najważniejsze - zmierzyć na sobie... przepadłam osaczona dobrociami z tego wieszaka na chwil kilka i powiem Wam, że z przyjemnością zabrałabym go ze sobą do domu! ... ale miałam za dużo świadków ;)


W zakątku Filcolany i Holsta odbyła się rozmowa niezwykła, bo o maszynie dziewiarskiej. Dwie wspaniałe i niezwykle sympatyczne fanki maszynowego dziewiarstwa żądne wiedzy w temacie porwały mnie na krótką o maszynowym dziewiarstwie rozmowę. Dziękuję Wam Kochane, że przyszłyście na to spotkanie, bo dzięki Wam uświadomiłam sobie ile to czasu upłynęło już od mojej ostatniej randki z dziewczynami moimi, muszę to koniecznie zmienić! 

Nelumbo, które mnie zachwyca, lekkie i uniwersalne w swej szarości, i jednocześnie takie jedwabno-luksusowe....
Marysiu! BRAWA dla Ciebie! :D 

Niezwykle atrakcyjnym momentem dla mnie, z czysto egoistycznych powodów było podglądanie naszych wspólnych dzieci. Na zdjęciu powyżej zjawiskowe Nelumbo w wykonaniu MariiG. Miałam również niebywałą przyjemność obejrzeć i wygłaskać Street Chica powstałego w rękach Kasi z bloga Wydziergane, oraz jeszcze jednego, na którego czekam z niecierpliwością :) (Droga R., o Tobie tu mowa! :D), co niestety  nie zostało udokumentowane żadnym zdjęciem... grrr ;)

Jak wspominałam wcześniej, na spotkaniu dziewiarskim dzieją się rzeczy magiczne i zaskakujące. Poniżej Dziewiarskie Pogotowie Ratunkowe w akcji! Szydełkową "szczoteczką do zębów" ratujemy zaciągniętą nić w przepięknym ażurku, w międzyczasie szczebiocząc na tematy bliskie każdej kreatywnej duszy, czyli jak wtórnie wykorzystać szczoteczkę do zębów... ;)  


A tu już Kasia, której Wam chyba przedstawiać nie muszę, w niezwykle promieniejącym stanie :D 
Kasiu, jeszcze raz gratuluję i dziękuję Ci za to, że przyjechałaś i przywiozłaś ze sobą tyle uśmiechu i radości! :D

Czy Wy widzicie co ja mam na ręku??? to ważkowa bransoletka wykonana przez Kasię! wspaniała! :D

I w końcu pojęłam też i ja czym jest prawdziwe spotkanie Anonimowych, choć te pod szyldem "Anonimowych Włóczkoholików" odbiegają od mojego wyobrażenia o terapii grupowej, bo uwierzcie mi, jak powiem, że na takim spotkaniu nie da się uleczyć swojego uzależnienia, można co najwyżej zanurzyć się w świecie pełnym zrozumienia dla naszego sznurkowego dziwactwa. :D A to raczej droga w kierunku kompletnego ześwirowania na punkcie sznura... :D

Dziękuję Wam wszystkim obecnym na tym spotkaniu, dziękuję za każde miłe słowo i gest. Był to jeden z tych pierwszych razy, którego z pewnością nie zapomnę! mało tego... czuję już głód i rąk telepanie, możecie zatem oczekiwać moich odwiedzin i w przyszłości! 


 część druga już wkrótce... :D

PS. Opublikowane powyżej zdjęcia zostały wykonane podczas spotkania w magicloop w Warszawie, które odbyło się 8.06.2014r. Do większości osób znajdujących się na zdjęciach starałam się dotrzeć i zapytać o zgodę na zdjęć pokazanie. Nie udało mi się jednak dotrzeć do Was wszystkich. Jeżeli publikacja Twojego wizerunku na moim blogu jakkolwiek jest wbrew Tobie, bardzo proszę o kontakt mailowy (adres podany w górnej zakładce: "contact me").
Dziękuję 

sobota, 21 czerwca 2014

Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej...

Od czwartkowego popołudnia cieszę się własnymi śmieciami.. jeśli w ogóle można się cieszyć z faktu posiadania śmieci, to ja aktualnie przeżywam kompletną nimi fascynację i euforyczną radochę. Moje są, własne są, takie znane i lubiane.. i wiem, w której szafie co leży, stoi czy się kryje, której szafy lepiej nie otwierać, bo wrót otwarcie grozi zasypaniem lawiną wełnianych moteczków... Moje ukochane miejsce kanapowe nie krzywi mi kręgosłupa podczas godzinnego dziergania, kawa smakuje jak w raju, kota może się kudlić i zlegać gdzie mu pasuje bez nerwowego "psssik", bo podrapiesz!, a Połówek w milczeniu klejąc te swoje "plastykowe resorówki" odpoczywa, bez podejrzeń, że skoro tak milczy i milczy, to pewnie obrażony jest na mnie. (Kotek, bo nie jesteś, co nie?! ;))

Wszędzie dobrze, ale na tym własnym, motkowo-plastikowym, zroszonym barwami farb w proszku i buteleczkach, pachnącym octem i rozpuszczalnikiem, stojącym drutami i drewnianymi pędzelkami wysypisku śmieci własnych nam najlepiej. 

Ale pięknie było, momentami nawet bardzo pięknie, zobaczyć pola usłane czerwienią makową, która tylko w Polsce ma TEN odcień, poczuć smak dzieciństwa gotowanej kapustki młodej
z ziemniaczkami i schabowym, ojej... fajnie tak na chwilę być gdzie indziej, gdzie za każdym rogiem kryje się wspomnienie kolejnego spotkania z przeszłości, bratniej duszy, przyjaciela. 

Miło było zobaczyć i poznać w końcu niektóre z Was, radosne, równie zakręcone i uzależnione od sznura miłośniczki dziewiarstwa. To, co przywiozłam w swojej głowie i w sercu z tej ostatniej podróży do ojczyzny będzie, niczym turbo doładowanie, nakręcać mnie jak bateryjka w znanej reklamie z króliczkiem... ;)

Potrzebuję jedynie chwili wyciszenia i oddechu, aby z całą siłą i energią wkroczyć na nowo w świat, za którym tak tęskniłam. Mam mnóstwo zaległości blogowych do nadrobienia, i choć po kątach i w biegu podczytywałam Wasze posty, podglądałam z duszą na ramieniu, że ktoś mnie nakryje, bo na tych wakacjach Połówek zarządził absolutny (niemalże) zakaz surfowania po internetowych otchłaniach, chciałabym, żebyście wiedziały, że śledziłam z zapartym tchem. 

Staram się też pomalutku odgrzebać z zaległych maili, proszę zatem też o cierpliwość, ale jeśli po weekendzie wciąż Twój e-mail nie doczeka się odpowiedzi, napisz proszę raz jeszcze.  

I na koniec, żebyście sobie nie myślały, że my z Połówkiem to mieszkamy na prawdziwej górze śmieciowej, oto dowód, że nawet taki kwiatowy ignorant, morderca i prześladowca, jak ja może się doczekać prawdziwego cudu kwietnego. 


Jeszcze dwa tygodnie temu na łodyżce było trzy i pół kwiecia, dziś już mamy siedem i kolejne pączki gotowe do eksplozji... Służyło im ze mną rozstanie..?! czyli jednak mordercze zapędy, o które siebie podejrzewałam są prawdziwe...? ;)


Witam Was miło i serdecznie!
A już niebawem więcej o Asjowym dziewiarskim tournee po Polsce :D 


środa, 4 czerwca 2014

Tego roku lotus kwitnie najpiękniej...

Po kilku niezwykle ciekawych i pełnych napięcia tygodniach zapraszam Was serdecznie!
Nelumbo zostało opisane, przetestowane, a od teraz jest już dostępne i dla Was!
Jak obiecałam, wzór został spisany również w polskiej wersji językowej!


a dostępny jest tu: 


Życzę Wam aby Wasze Nelumba kwitły równie barwnie!

Miłego dziergania! 

Asja


wtorek, 3 czerwca 2014

Moje drogie Testerki - wyrazy uznania! My Dear Testers - I'm sincerely grateful!

Testowanie wzorów dziewiarskich to naprawdę bardzo ciężka praca. Nie dość, że jest obarczona ryzykiem, bo nigdy nie wiadomo czy w końcowym efekcie ślepego podążania za wzorem zamiast oczekiwanego swetra nie otrzymamy kocyka, albo czy na przykład rękaw nam nie wyrośnie tam, gdzie powinna być głowa... i nie mam tu na myśli swetra z golfem ;D
Szczęśliwie się złożyło, że odkąd rozpoczęłam swoją przygodę z pisaniem wzorów z myślą o Was, trafiam na prawdziwie otwarte, serdeczne i życzliwe Testerki, które swoim zaangażowaniem, zarówno umysłu, rąk jak i serca, swoim doświadczeniem dziewiarskim służą mi radą i pomocą na każdym etapie tworzenia wzoru. Oddałam w ich ręce dziecię moje kolejne, które w ich rękach rozkwitło jak prawdziwy kwiat lotosu. Każdy jeden nowy Nelumbo jest piękny i wyjątkowy i zasługuje na uznanie! 

English: Testing knitting patterns it's a really hard work. Not only it is fraught with a huge risk, because you never know if at the end of your knitting you get a blanket instead of the sweater, we were expecting to get, or whether, for example, the sleeve will grow in the place where the head suppose to be ... and I don't have turtleneck sweater in my mind : D
Luckily, since I started my adventure with writing patterns for you, I was blessed with an opportunity to work only with truly open and friendly testers, whose  commitment, both the mind, hands and heart, and experience were a big help at every stage of the designing process. I gave into their hands my second child, which blossomed under their care just like a lotus flower. Each and single one Nelumbo is beautiful, unique and praiseworthy!

Drogie Testerki dziś post na Waszą cześć!
E: Dear Testers, this post was written to honor you and your work!


Czerwony Nelumbo został wykonany przez moją serdeczną Koleżankę Mammutis. Więcej zdjęć tego cuda znajdziecie na stronie projektu tego sweterka na Ravelry: klik Piękny jest, prawda?
E: The red Nelumbo was made by my dear friend Mammutis, more pictures of her Nelumbo you will find on her project page on Ravelry: click. Beautiful, isn't it?


Powyższe Nelumbo, którego koloru nawet ja słowami oddać nie potrafię, takie jest piękne, wykonała moja serdeczna Koleżanka z blogosfery, Danonk, autorka bloga: Biegając z drutami , więcej zdjęć tego cuda znajdziecie w tym poście: klik
E: This beauty, which color even I can not describe, it's such a stunnig color, made my dear friend Danonk, the author of the blog: Biegając z drutami, more pictures of this beauty you will find here: click


Kolejna piękność, to Nelumbo wykonane z kolejnej pięknej i barwnej wełny, wydziergała go moja serdeczna Koleżanka Lucja S., autorka bloga: W marcowym garncu, więcej zdjęć tej perełki do obejrzenia tutaj: klik
E: This another beautiful version of Nelumbo, made in such a lovely variegated yarn, was made by my dear friend Lucja S., author of the blog: W marcowym garncu, more pictures of this pearl you will find here: click


Szara Eminencja, Nelumbo ostatnie, które chcę Wam dziś pokazać, to praca wykonana przez kolejną moją serdeczną Koleżankę, Marię G., autorkę bloga: DE GUSTIBUS, piękne, połyskujące jedwabiem srebro, więcej zdjęć tego sweterka do obejrzenia w tym poście: klik
E: Grey Eminence, the last Nelumbo I wanted to show you today, it's the sweater made by Maria G., also my dear Friend, and author of the blog: DE GUSTIBUS, beautiful, shimmering like a silk or silver sweater, for more pictures check her blog: click


Dziękuję Wam bardzo serdecznie! 
I thank you all sooo much! 

Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tym poście są własnością ich autorek, i za ich zgodą zostały wypożyczone i opublikowane na tym blogu, za co bardzo serdecznie dziękuję!

niedziela, 1 czerwca 2014

Metoda na "C", groźna czy do przeżycia?

Niebywałe czego Dziewiarka potrafi dokonać... Nie będę kłamać jak powiem, że często w zachwyt wpadam jak widzę przepięknie wykończony gotowy udzierg na blogach koleżanek. Jestem pełna podziwu dla wielu artystów projektantów, którzy pomysłami w tworzeniu nowych dziewiarskich perełek niejednokrotnie mnie rozkładają na kolana. Uwielbiam podglądać na blogach czy na Ravelry fotografie kolejnych nowych skończonych FO, czytać opinie o wełnach i czerpać inspiracje garściami. Ale najbardziej na świecie uwielbiam mierzyć się z nowym. 

Niewiele można w dziewiarstwie nowego odkryć, czego nasze babcie czy prababcie nie znały. Możemy poszaleć konstrukcyjnie i kolorystycznie, ale czy technicznie? Okrągłe karczki już były, raglany to chyba wszyscy znają, Kieszenie od kangurowych, przez wrabiane, rękawy wrabiane, tworzenie dzianiny od góry bezszwowo, skrócone rzędy, przekręcone oczka, ażury i wzory wrabiane, to wszystko gdzieś kiedyś już było i wciąż jest na nowo wykorzystywane. 

Niezmiennie zachwycam się technicznymi nowinkami, które, nawet jeśli dla Was są znane i lubiane od dawna, mnie osobiście radują i cieszą swą nowością. I tak właśnie było z metodą na "C" autorstwa SusieM zwaną Contiguous (polecam Wam stronę grupy dyskusyjnej na Ravelry, gdzie natraficie m.in. na szczegółowe opisy co i jak oraz listę wzorów dostępnych na Ravelry powstałych w oparciu o tę metodę - klik). 

Nie myślcie sobie, że ja tak od razu i natychmiast pojęłam o co w tej metodzie chodzi. O nie! kilka razy próbowałam się z tym zagadnieniem zmierzyć i za każdym razem odnosiłam sromotne porażki.. Do czasu, aż własnoręcznie pofarbowałam wełnę w kolorze osmolonej landrynki (klik) i zapragnęłam zmierzyć się z rogatym bykiem. 

Początki były nad wyraz łatwe. Lukrecja powstawała płynnie i bez większych zgrzytów, to naprawdę była tylko czysta przyjemność dziergania. Od samego początku Wełna przemówiła dosadnie i wyraźnie: mają być dziury i ma być dekolt. Kształt, ażur, wszystko właściwie od samego początku było ugadane i proces twórczy postępował kompletnie bezmyślnie... Gdyby nie fakt, że to ja druty w rękach trzymałam, można by rzec, że samo się swetrzysko dziergało.. 


Zdjęcie powyżej zostało wykonane w przełomowym momencie powstawanie swetra, w którym sprawdzałam, czy te moje próby zmierzenia się z metodą na "C" w ogóle do czegoś noszalnego będą podobne... i okazało się, że jest nieźle... :D
Dziergałam więc dalej, a właściwie ślepo podążałam za wykrzyczanymi przez wełnę wskazówkami. Choć nie znoszę przyszywać guzików, i tu tej przydymionej landrynce uległam. Tym razem postanowiłam listwę dorobić "potem" i bardzo się z tego powodu cieszę, bo osobiście wolę dziurki pionowe niż poziome..
Tak wyglądała Lukrecja tuż przed kąpielą...


A tak już po leżakowaniu na słońcu...


W pełnej krasie Lukrecję zamierzam Wam pokazać po podróży do mojego rodzinnego miasta, w którą to niebawem się udajemy. Marzy mi się sesja gdzieś na wiślanych bulwarach, albo na Zakrzówku, czy pod Barbakanem. Albo w kolejce po lody z czekoladą wielkości Nowego Jorku :D 

Jeśli jednak masz ochotę zobaczyć Lukrecję w pełnej krasie wcześniej, napić się kawy w doborowym towarzystwie, poplotkować o dziewiarstwie i nie tylko, zapraszam Cię gorąco na najbliższe Spotkanie Dziewiarskie w MagicLOOP w Warszawie!



Będzie się duuużo działo/dziergało :D 
Pozdrawiam Was ciepło i serdecznie! 


P.S. Połówek też się wybiera...  ;D



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...